niedziela, 22 grudnia 2013

Na kilka dni przed...

Oratorium godzina 17.30. Wrzucam żółto- czerwone kręgle do kartonu po biszkoptach. Wzrokiem ogarniam dzieciaki bawiące się na trawie. Julias i Pajas próbują grać w szachy. Chyba jeszcze nie do końca rozumieją cel gry. Maxwell z poważną miną chowa za sobą mango, które po chwili trafia do mojej dłoni. Florens uskarża się na „chirondę”(ranę). Mary koniecznie potrzebuje skakankę. Daves trzeci raz pompuje piłkę, mimo to, że jest twarda jak kamień. Krzyki, śmiechy, dźwięk gwizdka i odbijanej piłki. Oratorium don Bosco żyje swoim rytmem.


Nagle powietrze zaczyna drgać w rytm kolędy „Silent Night”. English choir przygotowuje się  jasełek. Regina w roli Matki Bożej, zamiata podłogę. Lazaro  jako Król poszukuje gwiazdy. Gwiazdą jest Maxwell, który sam nie wie w którą stronę iść.  Abram - Anioł Gabriel macha rękoma, które właśnie stały się jego skrzydłami- co rozbawia mnie do łez. Dociera do mnie- za kilka dni święta.

Zwykłe, proste jasełka. O zwykłym życiu, w które przychodzi Bóg.

2000 lat temu Maryja nie mieszkała w pałacu, nie ubierała się w najnowszą kolekcję ubrań. Nie miała znajomości, nie robiła kariery. Żyła skromnie  w szarej, zwykłej codzienności pomiędzy sprzątaniem, gotowaniem, rozmową z sąsiadami.

2000lat temu, byli Ci, którzy poszukiwali. Odczytywali znaki. Ryzykowali by dotrzeć do celu. Trzej magowie, którzy szli zwykłą drogą, pełną piasku, kurzu i kamieni by odnaleźć Króla.

2000 lat temu w nieznanej nikomu  grocie zdarzył się cud.

Cud nie potrzebuje milionów lampek i świątecznych ozdób. Cud nie potrzebuje czerwonego dywanu prowadzącego do betlejemskiej groty. Cud nie potrzebuje nawet telewizji i Internetu by dowiedział się o nim cały świat.

Jedyne czego potrzebuje to mojego serca.
I uświadamiam sobie, że właśnie dlatego dziś tutaj jestem.
Jestem w Lufubu ponieważ 2000 lat temu, w małej betlejemskiej grocie zdarzył się cud.
Jestem w Lufubu bo Pewnego dnia w moim zwyczajnym, normalnym życiu, przeplecione pracą, szkołą, jazdą autobusem, narodził się Bóg.

Dziś nie ubarwiam przygotowań setkami lampek. Wiem, że nie spadnie śnieg. Nie będę biegać w rytm sztucznej magii świąt.  
Mimo to czekam na święta Bożego Narodzenia.

Całym swoim sercem.






czwartek, 7 listopada 2013

1000 kilometrów

Podróż o smaku coca-coli

19 października, 3:50 nad ranem. Zapinam czarny plecak. Odwracam się przez lewe ramię by sprawdzić czy wszystko zabrane. Zamykam na klucz swój lufubiański pokój. Trudno mi uwierzyć, że wyjeżdżam z buszu. Ola uśmiecha się pod nosem- do niej tez to nie dociera. W ciemności pokonujemy drogę przez farmę.  Ładujemy plecaki do bagażnika  białego pick-upa. Przed nami 1000 km. Cel- Lusaka.
Każda przydrożna knajpa wita nas ugotowaną na słońcu coca-colą. Kupujemy kolejne butelki. Upał wzrasta do 40 stopni w cieniu. Mam wrażenie, że roztapiam się jak wosk. W samochodzie czuję się jak w nagrzanej puszce bez tlenu. Rozmowy, śmiech, piosenki i sen na zmianę, próbują zagłuszyć królujący upał.

W innym świecie

Rozgwieżdżone niebo i księżyc w kolorze pomarańczy witają nas w stolicy.  Czuję się jak w innym świecie. Lusaka urządziła mi generalną powtórkę z postępów cywilizacji.

Przypomniała o korkach. Pamiętam godziny szczytu na Marszałkowskiej w Warszawie. Liczbę samochodów w Lusace mogę pomnożyć przez dziesięć, dodać upał i tłumy ludzi handlujących wzdłuż drogi. Przez otwarte okna zaglądają sprzedawcy kart telefonicznych, mango, słodkich ziemniaków i bananów. Mogę dostać procę, pogniecione spodnie lub gry planszowe. Palące powietrze, okrzyki i duszący zapach spalin wysysają ze mnie resztki energii.

Lusaka zabrala mnie do hipermarketu. Z parkingu odjeżdżam srebrnym koszykiem na kółkach. Oglądam regały sklepu napakowane setkami kolorowych pudełek, butelek i puszek  jak wystawę w muzeum. Śmieję się sama do siebie, że po półtora miesiąca zapomniałam już o istnieniu połowy z tych rzeczy. Wrzucam do koszyka ketchup, który doda nam nowych walorów smakowych. Wytrzeszczam oczy na widok szamponu w cenie 130K (ok.100zł).  Po 30 min koszyk zostaje wypełniony torbami ryżu, makaronów, mąki, dżemu itd. Robimy zakupy na kolejne tygodnie pozbawione sklepu.

Lusaka urządziła obiad w hotelu- wraz z delegacją polskiego rządu. Klimatyzacja, winda, basen. Ludzie popijający chłodne drinki. Poznaję na nowo smak czarnych oliwek i sera feta. Delektuję się słodkim kremem i soczystym arbuzem. Mam wrażenie, że przez przypadek trafiłam do innej bajki.

Lusaka przypomniała, jak szybko może działać Internet. Pokazała sklepy, sklepiki za każdym rogiem ulicy. Zaprezentowała pokaz mody- czystych i kolorowych ubrań. Oprowadziła po asfaltowych ulicach oświetlonych latarniami, tak innych od znajomej drogi przez busz.

Nauka buszu

Rozgwieżdżone niebo i chłodny powiew wiatru żegnają nas o poranku. Wracamy do Lufubu-23 października 2013, godz. 23. Otwieram swój mały lufubiański pokój z zieloną moskitierą. Zapalam żurawinową świeczkę przywiezioną z Polski. Znajoma cisza dotyka moich uszu. Niebo błyszczy milionami gwiazd. Jestem w domu.
Lusaka przypomniała mi o polepszaczach życia. W Lusace spojrzałam na Lufubu z dystansu 1000 km. zrozumiałam czego przez dwa miesiące nauczył mnie busz.

Busz powycinał mi z życia połowę potrzeb i rozrywek. Okazało się, że wcale mi ich nie brakuje.
Busz dał mi lupę, bym zobaczyła wszystkie okruszki dobra. Każdego dnia zbiera się ich kilka worków.
Busz gasi mi światło, bym zachwycała się gwiazdami.
Busz uczy mnie cierpliwości, gdy używam polskiego zegarka zamiast odmierzać czas słońcem.

Dziś patrzę na drogę przez wioskę, zakorkowaną przez dziecięce śmiechy i podskoki. Czy mój busz jest ubogi?
Tak. Jest biedny w postępach cywilizacji. Dzięki temu jest bogaty.
W nim lepiej widać człowieka.

















poniedziałek, 14 października 2013

Ślady stóp

Tupią, skaczą, biegają, kopią piłkę. Nurkują w czerwonym piachu. Ocierają się o szorstkie kamienie. Podskakują radośnie w rytm bębnów.  Bose, w jednym bucie, w niebieskich kaloszach, za małych balerinach lub klapkach po mamie. Na liczniku mają miliony kroków. Odbijają się lekko jak piłeczka kauczukowa. Czasem kurzą drogę walcząc z ciężarem kosza na głowie lub siostry na plecach. Patrzę na nie codziennie.

Dziecięce stopy.

Zawsze kojarzyłam je z jedwabistą skórą. Maleńkimi bucikami z wystaw sklepowych. Skarpetkami
w pastelowych kolorach z Kubusiem Puchatkiem. Dziś poznaję je na nowo.

Dziecięce stopy.

Mają rany. Małe draśnięcia niczym ślad długopisu. Kropki, kropeczki, otarcia. Czasem odkrywam rany głębokie jak szczeliny w skale. Chironda (rana)- to pierwsze słowo w języku bemba, które poznałam  w Lufubu. Najpopularniejsze w oratorium. Wykrzykują je przedszkolaki. Chironda- potrzebuje dezynfekcji, plasterka lub zwyczajnie kontroli troskliwym okiem.

Dziecięce stopy- odczytuję je codziennie. Opowiadają więcej niż niejedna książka przygodowa. Mówią o drodze, pracy od wschodu słońca, radości i bólu. Trosce rodziców, biedzie lub zaniedbaniu. Droga rzeźbi ich stopy. Stopy zostawiają ślady na drodze.


Dziecięce stopy odbijają ślady na moim sercu. Codziennie.



wtorek, 8 października 2013

Smak oczekiwania

Można chcieć wielu rzeczy. Zimnej kawy z lodami w 38 stopniowy upał. Wyjazdu w góry, podwyżki, pochwały, zdrowia, beztroskiego życia. Można te rzeczy dostać w ciągu chwili i żądać kolejnych. Zaplanować 365 dni w roku co do minuty. Liczyć kalorie, wyznaczać najkrótszą drogę do pracy. Przeliczać czas na zyski i straty.  Wycinać z życia  moment czekania.

Od miesiąca poznaję jak smakuje Zambia. Jak smakuje busz w Lufubu. Szukam w myślach słowa, którym można opisać codzienność.

 

Otwieram Słownik buszu, str.1 

Pojęcie główne: OCZEKIWANIE


Oczekiwanie o smaku codzienności.  Jest proste i zwyczajne jak chleb lub zambijska shima.  Mieszkańcy wioski oczekują na koguta, który budzi, ciepło słońca lub ogniska. Wodę, która przyjdzie z deszczem lub w baniaku na głowie. Gwoździe, które można dostać dziś lub za tydzień. Porę deszczową i porę suchą.

Oczekiwanie z nutką niecierpliwości- na mango i pomarańcze. Patrzę na setki zielonych kulek.  W myślach już czuję ich smak i zapach. Już piję orzeźwiający sok. To oczekiwanie, które wyzwala uśmiech.

Oczekiwanie gorzkie- gdy głód wysysa resztki radości z dziecięcych twarzy.  Zamienia minuty w godziny.
Długa przerwa w przedszkolu. Liczę grę spojrzeń.  Czekoladowe oczy  kontrolują pojemność miski z  ryżem  w ręku najbogatszego przedszkolaka.  Gorzkie oczekiwanie spowalnia ruchy . Wykrada z myśli chęć do zabawy.   Steruje rączkami, które proszą o kawałek kasawy. Oczekiwanie głodnego dziecka wyzwala gorycz.

Oczekiwanie posolone łzami- Oratorium godzina 16.  Zauważam Stephanie ze łzami w oczach, leżącą na schodach.  Delikatnie dotykam jej głowy. Temperatura  przypomina rozgrzane żelazko. Dziewczynka nie prosząc, nie mówiąc, czeka na pomoc. Czuję smak jej łez.

Jest jeszcze jedno Oczekiwanie… na uśmiech pełen słodyczy, przybicie piątki, chwilę uwagi, plaster na ranę i ciepłe słowo…  To oczekiwanie na miłość.


Można dostać zimny koktajl z mango podany na srebrnej tacy i nigdy nie zachwycić się jego smakiem.
Mieć pełną lodówkę jedzenia narzekając na brak serka waniliowego. Można dać choremu dziecku leki zapominając je przytulić.  Można żyć i nigdy nie poznać jak smakuje życie.

Życie smakuje oczekiwaniem.
Oczekiwaniem na miłość.














poniedziałek, 23 września 2013

Misyjna karuzela

Lufubu- Wesoła wioska. Centrum mojego życia.

Jak na karuzeli- kręci się czas między oratorium, przedszkolem, małymi i większymi sprawami. Wodą, prądem i ich brakiem. Wschodem i zachodem słońca, okrzykami dzieci i śpiewem świerszczy.

W mojej wesołej wiosce nieustannie gra muzyka. Od poranka- na fali są koguty, kozy, w akompaniamencie szumu wiatru. Następnie  pierwsze skrzypce przejmują dzieciaki. Komponują muzykę ze śmiechów, krzyków, śpiewów  i klaśnięć. Gorące słońce wzmacnia decybele słyszanych dźwięków. Godzina 18.30 słonce zasłania kurtynę- jakby chciało powiedzieć- „Na dziś już koniec.” Lufubu zasłania noc. A w jej płaszczu słychać tysiące świerszczy.

Na naszej codziennej karuzeli są dodatkowe atrakcje. Sobotni shopping- składający się z palety jajek(30), dwóch 2l baniaków mleka prosto od krowy  i kurczaka, który na naszych oczach został pozbawiony reszty piór. Łapanie kota, który usilnie próbuje dostać się do pokoju o 2 w nocy. Wyścigi z prądem  - kto zakończy swoje działanie jako pierwszy- my czy on.

W Lufubu są atrakcje na skalę całej wioski. Wielka żółta koparka, która pojawiła się na drodze kilka dni temu stała się centrum zainteresowania. Rozkopuje 2km drogę przez busz, próbując zamienić jej pagórki 
w prostą ścieżkę. Przyciąga jak magnes wszystkie dzieciaki. Widok koparki jest cenniejszy niż gra w piłkę. Widok koparki wprawia w większy zachwyt niż dobranocki oglądane poprzez polskie dzieci.

Lufubu. Wesoła wioska z darmowym wstępem.

Słońce i szczęście też jest za darmo J

Pierwsze kroki

Pierwsze dziecięce kroki to  delikatne spotkanie stóp z ziemią. Ręce próbują utrzymać równowagę. Oczy zachwycają się nowymi widokami. Wyznaczają cel.
Pierwsze kroki stawiałam w domu. Z pewnością rodzice asekurowali mnie by nie rozbić głowy. Pokazywali najbezpieczniejszą drogę.


Pierwsze kroki w Zambii rejestruję dokładnie.  5 września 2013, 22:50 Lusaka. Wysiadłam z samolotu razem z Olą, Antkiem, Judytą i Gosią. Dotknęłam stopą asfaltowej płyty lotniska. Powiew wiatru zapachniał  inaczej. Nie polsko. 200m do bramki wizowej. Pierwsza noc, pierwszy dzień w Lusace. Pierwszy krok za mną.

Kolejny krok był dłuższy, pewniejszy- podróż do Lufubu- 1000km prostą drogą. 16 godzinna podróż z monotonnym widokiem za oknem. Jakby ktoś zatrzymał film na jednym kadrze. Wypalona słońcem pożółkła trawa, krzaki niczym miotły powtykane w ziemię, kilka drzew na  horyzoncie  oraz chatki przypominające domki z piasku.

Lufubu. Moje pierwsze kroki na misji to nauka czasu mierzonego wschodem i zachodem słońca, pianiem koguta i okrzykami dzieci. To modlitwa, w której coraz mniej słów. To czytanie spojrzeń dzieci mówiących w melodyjnym języku bemba.


Moje pierwsze kroki w Zambii… Bóg trzyma mnie za rękę. Asekuruje delikatnie by nie upaść. Codziennie Pokazuje drogę.  Idziemy razem.