sobota, 9 sierpnia 2014

Jestem w bajce

Ktoś mi powie- w buszu nic się nie dzieje. Nie pójdę do kina, na pizzę, na zakupy do centrum handlowego. Nie jestem na topie z modą. Noszę bluzkę w kropki do spódnicy w paski, skarpetki frotowe do zielonych pata- pata.  Nie mam Internetu, z telefonu prawie nie korzystam. Zapomniałam jak to jest stać w korkach. Na śniadanie- codziennie jem kanapkę z jajkiem, która z każdym dniem smakuje mi coraz bardziej.  Od 340 dni te same zajęcia, twarze i busz dookoła.  A ja każdego dnia przecieram oczy ze zdumienia- czy jestem w bajce?

POŻAR

Nie wiem czy wiesz, ale busz ma różne humory. Gdy pierwszy raz go spotkałam był cichy. Jakby ktoś zgasił w nim życie. Suche patyki w ziemi przypominały, że kiedyś rosła tu trawa. Trzymetrowe kopce termitów, jak babki z piasku zadziwiały stożkowatym kształtem. Zapach spalonej trawy przyklejał się do wszystkich ubrań. Drzewa bez liści przypominały polską jesień.

Pewnego październikowego dnia się obudził. Deszcz lał się z taką siłą, jakby w niebie pękła tama wstrzymująca go przez pół roku. Pobity przez strugi wody, zaczął wracać do życia. Busz śmiał się w kilkunastu odcieniach zieleni. Obudzony przez porę deszczową, z zielonym dywanem, niebieskimi jaszczurkami i czerwono- brązowymi ptakami codziennie stroił się na nowo. Co chwilę wymyślał nowe zapachy i smaki, żeby zaskoczyć ludzkie oczy.  Owoce mango, jakaranda kwitnącą na fioletowo i moringa na czerwono, tańczyły w strugach deszczu.

Aż w końcu deszcz ustał.  Niebo zasunęło błękitny płaszcz na suwak chowając w środku wszystkie chmury. I wiesz, że choćby nie wiem, co, przez kolejne pół roku nie spadnie ani jedna kropla wody. A on zaczął zasypiać. Poszarzał. Słońce wysuszyło resztki zieleni. Wtedy zaczął płonąć.
Ściana ognia przyszła pod nasz dom wpychając się przez płot bez pozwolenia. 5 pracowników farmy ze spryskiwaczem na owady i gałęziami czeka na starcie z ogniem. 5 letni Felix i 9letni Henry biegają z miską wody. Raphael, Sephelino i cała grupka dzieci dzielnie dostarczają kolejne zapasy. Po godzinie sytuacja zostaje opanowana.  I niech ktoś mi powie, że nie mamy wykwalifikowanej straży pożarnej? Mamy wszystko, czego nam potrzeba.



POLOWANIE NA MYSZY
Czarna, spalona ziemia wydaje mi się martwa. Tak myślałam przez chwilę. Po kilkunastu minutach od pożaru dostrzegam dzieci kopiące dziury w ziemi jak kreciki. Podbiegam. Co tutaj robicie? Beti tłumaczy, że szukają polnych myszy. Są bardzo dobre.
- Aga chcesz spróbować?
-Ok. Przyjdźcie na kolację.
Nie muszę powtarzać dwa razy. Dzieciaki biorą motyki i ruszają w busz. Zamiast grać w piłkę przekopują ziemię w kolorze hebanu. Punktualnie o 18 z dumą pokazują 4 myszki polne.


KOLACJA
Z upolowanym łupem przychodzą na kolację. Nie wiem, kiedy Raphael rozpala ognisko. W kuchni znajduję dynię i kasawę, którą gotujmy na ogniu. Wesley patroszy i marynuje myszy, Joyce kroi ją na kawałki. Wynoszę wielki gar z herbatą,  którą dzieciaki zasypują cukrem. Siedzę na drewnianym pniu. Nad nami miliony gwiazd. Uśmiecham się do Dominiki- czuję się jak w bajce o królewnie śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Niby mamy tak niewiele a niczego nam w tej chwili więcej nie potrzeba.
Śmiech dzieci łaskocze niebo. I choć busz zasnął na kolejną porę suchą-  wiem, że uśmiecha się do nas przez sen.
Właśnie w tym uśmiechu wciąż spotykam Boga.












PS. Mysz polna smakuje mi lepiej niż kurczak J



niedziela, 6 kwietnia 2014

ICILOTO CAKWA DON BOSCO


Oratorium to…
Kawałek lufubiańskiej ziemi ogrodzonej siatką. Trzy boiska, przedszkole, nowo wybudowany plac zabaw. Office i hall do nauki. Wielka betonowa rynna, która służy jako ślizgawka. Mury na których odnajdziesz tęczowe ślady kredy. Dołki w ziemi, do których możesz celować piłką. Palmy na które możesz się wspinać w poszukiwaniu orzeszków kokosowych.

Oratorium to
Lufubiańskie dzieci, które czekają od 7 rano i z niecierpliwością krzyczą by otworzyć bramę. Każde z nich jedyne i wyjątkowe. Julias, Maxwell, Henry, Stephania, Beatrece, Blessing…i ponad 200 innych niepowtarzalnych głosów, śmiechów, talentów... Jedne przybiegają, inne pojawiają się niczym błyskawica na potężnym rowerze taty, wujka lub sąsiada. Te najmniejsze- przynoszone na plecach w chitendze u starszej siostry lub brata.  

Oratorium
To deszcz i słońce, które organizują nam sposób zabawy. Czasem ściana wody zamyka nas pod dachem hallu zamieniając betonową płytę w wielki plac zabaw. A ty ukradkiem patrzysz jak maluchy ustawiają się pod dachem i robią zawody w łapaniu kropel deszczu. I kolejny raz uświadamiasz sobie, jak niewiele im potrzeba do szczęścia.
To drzewa które karmią nas na podwieczorek. Październik, listopad i grudzień o smaku mango. Styczeń, luty i marzec- to żółte śliwki imjonga, które delikatnie szczypią w język. W międzyczasie na topie są orzeszki kokosowe, które najlepiej rozbija się na kamieniu pod palmą.

Oratorium
To książki, gry, piłka nożna, netball, chórek, krąg biblijny, nauka do egzaminów, odrabianie prac domowych. Małe zwycięstwa w rzucaniu do celu. To opatrywanie ran, cerowanie ubrań, tabletka na malarię. Office gdzie znajduje się łóżko na którym można się wyspać gdy masz gorączkę.

Oratorium
To tysiące historii pisanych przez każdy dzień.
Historii o trosce- gdy 10 letni Loydy przyjeżdża na rowerze z dwiema siostrami. 5 latka dzielnie trzyma się metalowej rurki. 4 miesięczny brat w chitendze cichutko popłakuje. Loydy z troską pokazuje na poparzoną rączkę malca i prosi o lekarstwo.

Historii o radości- gdy dzięki programowi „adopcji na dległość” dzieci dostają nowe zeszyty, długopisy, buty i z radością biegną do szkoły.
Historie trudne- gdy przyłapujesz dziecko na kradzieży 30 paczek kredek. I choć boli cię serce wiesz, że musisz coś z tym zrobić.

Oratorium
To miejsce gdzie wszyscy jesteśmy razem. Nieważne jaki masz kolor skóry, jakiego jesteś wyznania, ile masz lat, czy skończyłeś studia, kolejny rok nie zdałeś do następnej klasy czy nie stać cię na szkołę. Nieważne czy nosisz ubrania czyste, dziurawe, czy ci ich brakuje.

To miejsce gdzie nie ma czasu na nielubienie.  

To miejsce, gdzie zawsze czyjaś dłoń jest w twojej dłoni.

Oratorium to dom. Nasz dom, gdzie codziennie, każdego dnia idziemy razem.



ICILOTO CAKWA DON BOSCO (tłum. Sen Ks. Bosco)- to nazwa oratorium. Kilkaset lat temu Jan Bosko śnił o lepszej przyszłości dla najuboższych dzieci i młodzieży. Dla tych, którzy nie  mają gdzie się podziać w życiu. Dla młodych. Iciloto cakwa don Bosco- to sen, który stał się rzeczywistością w naszym małym LUFUBU.

 Bo gdy Bóg daje nam piękne sny- pomaga nam je spełniać J




poniedziałek, 10 marca 2014

Niebieskie pata pata

Pata pata w kolorze niebieskim.
Cena: 5 kwacha (ok. 3zł).
Miejsce zakupu: Kawambwa- miejscowy bazar.
Czas użytkowania: non-stop
Miejsce użytkowania- zambijskie drogi

W ciągu sekundy wsuwam stopy w niebieskie klapki.
Startuję. W Pata-pata zamiatam drogę przez wioskę. Obok mnie drogę zamiata Ola.

Spotykamy Henrego. Siedzi na piaskowej autostradzie przecinającej wioskę. Ale to nie takie bezczynne siedzenie z dłubaniem patykiem w ziemi, gdy patrzysz się w piasek i sam nie wiesz o czym myślisz. Henry uśmiecha się zagadkowo, jakby widział to czego ja jeszcze nie widzę. Podchodzę bliżej. Na ziemi w kolorze kawy z mlekiem rozpoznaję kształt autobusu.  Z okien wyglądają dwie uśmiechnięte twarze. Henry nie ma kredek. Za to Henry ma wyobraźnię i talent. Patyk i piasek. Henry dwa tygodnie temu poszedł do pierwszej klasy.

Punkt drugi. Docieramy do domu Lazarego. Właściwie do jego dziadka. Natychmiast dostrzegam ranę przypominającą krater wulkanu z którego wylewa się ropa. Ola posypuje krater żółtą zasypką na rany. Dziadek uważnie śledzi każdy jej ruch. Podnoszę z ziemi  liść, który tym razem posłuży nam jako plaster. Przywiązuję go foliowym sznurkiem. Idziemy dalej.




Po 5 minutach stoimy na podwórku domu Elizy, naszej kucharki. Domu w którym zawsze na dzień dobry podają ci uśmiech. W którym nie brakuje słów dobroci. Dowiadujemy się o chorobie jej siostry Angeli. Słyszymy jak bardzo cieszy się, że nas widzi. Po prostu.


Wybrałyśmy się w drogę. 10 km dystans dzieli nas od celu- Kazembe. Właściwie żyjemy nadzieją, że złapiemy stopa.  Ruch uliczny ogranicza się do 3 samochodów na godzinę więc zapowiada się na dłuższy spacer. Postanawiam kupić coś do picia. Zaglądam do sklepu- ciasnej budki przypominającej pudełko zapałek.  Moje spojrzenie ląduje na dwóch zakurzonych zgrzewkach napojów gazowanych. Kupuję żółtą oranżadę o smaku pinakolady.

Zwiększamy tempo. Słońce zdaje się bić nas swoim gorącem po głowie. Zakręcam turban z niebieskiej bluzki. 10 metrów za nami- kobieta z koszem na głowie podśpiewuje pod nosem. Busz. Błękit nieba. Rozgrzany asfalt a na nim moje stopy w niebieskich pata pata. Śmieję się sama do siebie- czy można w nich przejść 10 km w 30 stopniowym upale? 


Są takie momenty,gdy  trzeba zdjąć niebieskie pata- pata. Grając w netballl zdecydowanie szybciej biega się boso.
 Aż pewnego dnia…

 Niebieskie pata pata zniknęły. Moje stopy zaklejone kurzem po godzinnej bieganinie  przeczesują trawę. Szukam klapek. Nagle ktoś ciągnie mnie za czarną nogawkę spodni. Odwracam głowę-
7letnia Agnes z 3 miesięcznym braciszkiem w brązowej chitendze na plecach uśmiecha się do mnie. Agnes nie zna angielskiego.  Dziewczynka delikatnie podnosi rękę w której trzyma czyściutkie, jeszcze mokre niebieskie pata-pata. Błyszczące strugi wody spływają na moje stopy. Agnes umyła moje klapki.

Niby zwykła prosta rzecz. Ktoś powie, że to nic takiego. A Serce łaskocze mnie ze wzruszenia

-„Thank You Agnes”…  i całuję jej czółko z dwiema bliznami po środku.


W pata pata za 5 kwacha mogę przejść więcej niż 10 km. Mogę w nich iść przez życie.




wtorek, 14 stycznia 2014

Malajka


Styczniowe popołudnie. Otwieram żelazną bramę oratorium. Po piętnastu minutach powietrze wypełnia się śmiechem, dźwiękiem odbijanej piłki, tupotem bosych stóp. Trzymam w dłoni biały skrawek papieru i pomarańczowy flamaster. Dzieciaki próbują utworzyć równą linię, która przypomina  falującego na boki węża.

Number 1- Daves, 2- Felix, 3- Lazaro, 4- Angel… Podnoszę wzrok-
-Number 4?
Dzieciaki krzyczą
-Angel! Angel! 
Po wyrazie mojej twarzy wnioskują, że nie rozumiem. Z niecierpliwością tłumaczą mi w j. bemba, (jakbym bemba znała lepiej niż angielski):
- Malajka! Malajka!(-Anioł)

Słowo „Malajka” znam doskonale. Zapisuję pomarańczowym flamastrem. Numer 4- gra z nami Anioł.
Angel ma może 5 lat. Duże czekoladowe oczy które wydają się rozumieć nawet j. polski. Uśmiecham się za każdym razem gdy wywołuję jego kolejkę. Uśmiecham się gdy widzę go przy niebieskim stoliku w przedszkolu. Od tej pory moje oczy spotykają Angela coraz częściej.

5-letnie dziecko o anielskim imieniu zatrzymało moje myśli.  Jakbym na chwilę wyszła z rzeki o imieniu „czas”. Myślę o Lufubu. Myślę, o ludziach z którymi żyję.  To nie jest pierwszy Angel, którego poznałam.

 Natychmiast na myśl przychodzi mi Judith- menager farmy. Za każdym razem, gdy ją przedstawiam, mówię, że to nasz Anioł. Przychodzi z pomocą w każdej chorobie. Przynosi sok z cytryną i miodem, kiedy akurat tego potrzebujesz. Zaprasza na kolacje w tym momencie, gdy nie zdążyłeś zrobić zakupów i lodówka świeci pustkami. Spotykasz ją na drodze, gdy potrzebujesz z kimś porozmawiać.



Porządkuję myśli. Wysuwam szuflady wspomnień poprzednich miesięcy. Szukam dalej.

Każdego dnia spotykam ludzi. Jedni zjawiają się na kilka minut. Tak jak kobieta w zielonej chitendze sprzedająca pomidory przy moim oknie. Uśmiechnęła się. Wybrała najładniejsze kulki w kolorze czerwonym. Choć to jej jedyny zarobek i owoc godzin spędzonych w upale, dorzuciła trzy pomidory gratis.  Lekarka z Tajwanu pracująca w pobliskim szpitalu. Podwiozła mnie do sklepu w czasie pracy tylko po to bym kupiła herbatniki  dla kogoś chorego.

Inni zostają z nami na kilka dni …Od razu czuję zapach włoskiej kawy parzonej w listopadowe poranki. Widzę włoskich gości, którzy przynieśli ze sobą milion uśmiechów, ręce gotowe do pracy, dźwięki gitary w poobiedniej przerwie.  Przez kilka dni zaczarowali Lufubu swoją dobrocią.

Jeszcze inni są w naszym życiu na dłużej. Może na rok, kilka lat, na zawsze…
Każdy z nich coś po sobie zostawia. Coś nam daje. Może powie tylko jedno słowo. Może tylko jeden raz wskaże ci kierunek. Może nigdy więcej nasze drogi się nie spotkają. Jedno jest pewne- z takich spotkań składa się życie.




Czy wierzę w przypadki?
 Nie. Nie wierzę.
Wierzę w to, że Bóg daje nam ludzi.
Cichych aniołów, którzy pojawiają by przejść z nami kilka,kilkanaście, kilkadziesiąt kroków.
Każdego we właściwym czasie.








„Bo swoim Aniołom dał rozkaz o Tobie
Aby Cię strzegli na wszystkich Twych drogach
Na rękach będą cię nosili
Byś nie uraził swej stopy o kamień” PS 91


Malajka- to moje ulubione słowo w języku bemba J



niedziela, 22 grudnia 2013

Na kilka dni przed...

Oratorium godzina 17.30. Wrzucam żółto- czerwone kręgle do kartonu po biszkoptach. Wzrokiem ogarniam dzieciaki bawiące się na trawie. Julias i Pajas próbują grać w szachy. Chyba jeszcze nie do końca rozumieją cel gry. Maxwell z poważną miną chowa za sobą mango, które po chwili trafia do mojej dłoni. Florens uskarża się na „chirondę”(ranę). Mary koniecznie potrzebuje skakankę. Daves trzeci raz pompuje piłkę, mimo to, że jest twarda jak kamień. Krzyki, śmiechy, dźwięk gwizdka i odbijanej piłki. Oratorium don Bosco żyje swoim rytmem.


Nagle powietrze zaczyna drgać w rytm kolędy „Silent Night”. English choir przygotowuje się  jasełek. Regina w roli Matki Bożej, zamiata podłogę. Lazaro  jako Król poszukuje gwiazdy. Gwiazdą jest Maxwell, który sam nie wie w którą stronę iść.  Abram - Anioł Gabriel macha rękoma, które właśnie stały się jego skrzydłami- co rozbawia mnie do łez. Dociera do mnie- za kilka dni święta.

Zwykłe, proste jasełka. O zwykłym życiu, w które przychodzi Bóg.

2000 lat temu Maryja nie mieszkała w pałacu, nie ubierała się w najnowszą kolekcję ubrań. Nie miała znajomości, nie robiła kariery. Żyła skromnie  w szarej, zwykłej codzienności pomiędzy sprzątaniem, gotowaniem, rozmową z sąsiadami.

2000lat temu, byli Ci, którzy poszukiwali. Odczytywali znaki. Ryzykowali by dotrzeć do celu. Trzej magowie, którzy szli zwykłą drogą, pełną piasku, kurzu i kamieni by odnaleźć Króla.

2000 lat temu w nieznanej nikomu  grocie zdarzył się cud.

Cud nie potrzebuje milionów lampek i świątecznych ozdób. Cud nie potrzebuje czerwonego dywanu prowadzącego do betlejemskiej groty. Cud nie potrzebuje nawet telewizji i Internetu by dowiedział się o nim cały świat.

Jedyne czego potrzebuje to mojego serca.
I uświadamiam sobie, że właśnie dlatego dziś tutaj jestem.
Jestem w Lufubu ponieważ 2000 lat temu, w małej betlejemskiej grocie zdarzył się cud.
Jestem w Lufubu bo Pewnego dnia w moim zwyczajnym, normalnym życiu, przeplecione pracą, szkołą, jazdą autobusem, narodził się Bóg.

Dziś nie ubarwiam przygotowań setkami lampek. Wiem, że nie spadnie śnieg. Nie będę biegać w rytm sztucznej magii świąt.  
Mimo to czekam na święta Bożego Narodzenia.

Całym swoim sercem.






czwartek, 7 listopada 2013

1000 kilometrów

Podróż o smaku coca-coli

19 października, 3:50 nad ranem. Zapinam czarny plecak. Odwracam się przez lewe ramię by sprawdzić czy wszystko zabrane. Zamykam na klucz swój lufubiański pokój. Trudno mi uwierzyć, że wyjeżdżam z buszu. Ola uśmiecha się pod nosem- do niej tez to nie dociera. W ciemności pokonujemy drogę przez farmę.  Ładujemy plecaki do bagażnika  białego pick-upa. Przed nami 1000 km. Cel- Lusaka.
Każda przydrożna knajpa wita nas ugotowaną na słońcu coca-colą. Kupujemy kolejne butelki. Upał wzrasta do 40 stopni w cieniu. Mam wrażenie, że roztapiam się jak wosk. W samochodzie czuję się jak w nagrzanej puszce bez tlenu. Rozmowy, śmiech, piosenki i sen na zmianę, próbują zagłuszyć królujący upał.

W innym świecie

Rozgwieżdżone niebo i księżyc w kolorze pomarańczy witają nas w stolicy.  Czuję się jak w innym świecie. Lusaka urządziła mi generalną powtórkę z postępów cywilizacji.

Przypomniała o korkach. Pamiętam godziny szczytu na Marszałkowskiej w Warszawie. Liczbę samochodów w Lusace mogę pomnożyć przez dziesięć, dodać upał i tłumy ludzi handlujących wzdłuż drogi. Przez otwarte okna zaglądają sprzedawcy kart telefonicznych, mango, słodkich ziemniaków i bananów. Mogę dostać procę, pogniecione spodnie lub gry planszowe. Palące powietrze, okrzyki i duszący zapach spalin wysysają ze mnie resztki energii.

Lusaka zabrala mnie do hipermarketu. Z parkingu odjeżdżam srebrnym koszykiem na kółkach. Oglądam regały sklepu napakowane setkami kolorowych pudełek, butelek i puszek  jak wystawę w muzeum. Śmieję się sama do siebie, że po półtora miesiąca zapomniałam już o istnieniu połowy z tych rzeczy. Wrzucam do koszyka ketchup, który doda nam nowych walorów smakowych. Wytrzeszczam oczy na widok szamponu w cenie 130K (ok.100zł).  Po 30 min koszyk zostaje wypełniony torbami ryżu, makaronów, mąki, dżemu itd. Robimy zakupy na kolejne tygodnie pozbawione sklepu.

Lusaka urządziła obiad w hotelu- wraz z delegacją polskiego rządu. Klimatyzacja, winda, basen. Ludzie popijający chłodne drinki. Poznaję na nowo smak czarnych oliwek i sera feta. Delektuję się słodkim kremem i soczystym arbuzem. Mam wrażenie, że przez przypadek trafiłam do innej bajki.

Lusaka przypomniała, jak szybko może działać Internet. Pokazała sklepy, sklepiki za każdym rogiem ulicy. Zaprezentowała pokaz mody- czystych i kolorowych ubrań. Oprowadziła po asfaltowych ulicach oświetlonych latarniami, tak innych od znajomej drogi przez busz.

Nauka buszu

Rozgwieżdżone niebo i chłodny powiew wiatru żegnają nas o poranku. Wracamy do Lufubu-23 października 2013, godz. 23. Otwieram swój mały lufubiański pokój z zieloną moskitierą. Zapalam żurawinową świeczkę przywiezioną z Polski. Znajoma cisza dotyka moich uszu. Niebo błyszczy milionami gwiazd. Jestem w domu.
Lusaka przypomniała mi o polepszaczach życia. W Lusace spojrzałam na Lufubu z dystansu 1000 km. zrozumiałam czego przez dwa miesiące nauczył mnie busz.

Busz powycinał mi z życia połowę potrzeb i rozrywek. Okazało się, że wcale mi ich nie brakuje.
Busz dał mi lupę, bym zobaczyła wszystkie okruszki dobra. Każdego dnia zbiera się ich kilka worków.
Busz gasi mi światło, bym zachwycała się gwiazdami.
Busz uczy mnie cierpliwości, gdy używam polskiego zegarka zamiast odmierzać czas słońcem.

Dziś patrzę na drogę przez wioskę, zakorkowaną przez dziecięce śmiechy i podskoki. Czy mój busz jest ubogi?
Tak. Jest biedny w postępach cywilizacji. Dzięki temu jest bogaty.
W nim lepiej widać człowieka.

















poniedziałek, 14 października 2013

Ślady stóp

Tupią, skaczą, biegają, kopią piłkę. Nurkują w czerwonym piachu. Ocierają się o szorstkie kamienie. Podskakują radośnie w rytm bębnów.  Bose, w jednym bucie, w niebieskich kaloszach, za małych balerinach lub klapkach po mamie. Na liczniku mają miliony kroków. Odbijają się lekko jak piłeczka kauczukowa. Czasem kurzą drogę walcząc z ciężarem kosza na głowie lub siostry na plecach. Patrzę na nie codziennie.

Dziecięce stopy.

Zawsze kojarzyłam je z jedwabistą skórą. Maleńkimi bucikami z wystaw sklepowych. Skarpetkami
w pastelowych kolorach z Kubusiem Puchatkiem. Dziś poznaję je na nowo.

Dziecięce stopy.

Mają rany. Małe draśnięcia niczym ślad długopisu. Kropki, kropeczki, otarcia. Czasem odkrywam rany głębokie jak szczeliny w skale. Chironda (rana)- to pierwsze słowo w języku bemba, które poznałam  w Lufubu. Najpopularniejsze w oratorium. Wykrzykują je przedszkolaki. Chironda- potrzebuje dezynfekcji, plasterka lub zwyczajnie kontroli troskliwym okiem.

Dziecięce stopy- odczytuję je codziennie. Opowiadają więcej niż niejedna książka przygodowa. Mówią o drodze, pracy od wschodu słońca, radości i bólu. Trosce rodziców, biedzie lub zaniedbaniu. Droga rzeźbi ich stopy. Stopy zostawiają ślady na drodze.


Dziecięce stopy odbijają ślady na moim sercu. Codziennie.